- Czy twoja rodzina nie jest przypadkiem przez to w niebezpieczeństwie?
Oderwałem spojrzenie od brata i skupiłem się na Sayuri.
- Skoro ta opętana dziewczyna jest taka silna, czemu by miała ominąć akurat di Trevi'ch? - zakończyła i wróciła do barwienia się palcami. Miała rację. Jeśli dziewczyna była aż tak silna powinniśmy trzymać się razem.
- Muszę się z tobą zgodzić - powiedziałem, na co siedemnastolatka zareagowała krótkim śmiechem.
- Ależ oczywiście, di Trevi. Musisz.
- No - Caspair zatarł ręce. - To gdzie zaczy...
- Najpierw chciałbym odprowadzić Leona do domu.
Na słowo "dom", chłopiec wzdrygnął się i napiął mięśnie, a jego czarne oczy wypełniło przerażenie.
- Nie... zaczął, kręcąc energicznie głową.
- Spokojnie - położyłem dłoń na jego ramieniu. - Nie chodzi tu o dom Jeffa.
Po jakiś siedmiu minutach wyszliśmy ze szkoły i zaczęliśmy iść w kierunku miasteczka Basherville. Ja i Leo szliśmy na początku, a pozostała dwójka za nami. Czułem się niekomfortowo. Jakbym przewodził całą akcją. Uch. Dowodzenie to nie moja działka. I oby tak pozostało.
- Dobrze, Leo - zatrzymałem go kładąc rękę na piersi. Wyminąłem go i kucnąłem na przeciwko niego. - Nie mam siły na krzyki, kłótnie i kłamstwa - spojrzałem na swoje trampki, jak zwykle, kiedy przychodzi mi z kimś rozmawiać o tego typu sprawach. - Czym sprowokowałeś Jeffa?
Chłopak milczał. Oddychał płytko, jakbym miał mu zaraz wbić nóż w serce.
- Nic – powiedział, a ja na jego słowa ze rezygnacją oparłem czoło na wewnętrznej stronie dłoni.
- Leo, nie ma żadnego „nic”. Co zrobiłeś? – spytałem po raz kolejny, tyle ze tym razem twardziej.
- Pamiętasz – ściszył głos. – jak… pożyczyłeś portfel Jeffa?
Mruknąłem, kręcąc głową. Już wiedziałem, co zrobił. Bezmyślny dzieciak.
- Wziąłem to na siebie. No i może powiedziałem parę… nieprzyjemnych słów.
Wstałem i ze zmęczeniem zacząłem pocierać twarz dłońmi jak przy myciu. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie musiał tego robić; sam poradziłbym sobie z naukowcem.
- Bogowie, Leo – odsłoniłem twarz i spojrzałem na niego. – Nieważne. Widzisz ten domek? – spytałem wskazując palcem na niewielki budynek pomalowany na biało. – Idź tam, byle szybko. Dziewczyna, czekoladowe włosy, jasne oczy, rozpoznasz.
Leo pożegnał się ze mną i bez marudzenia – co w jego przypadku zdarza się często – pobiegł we skazane miejsce. Gdy był już blisko odwróciłem się do reszty i przeprosiłem za zmarnowany czas. Pomijając krótkie wymiany zdań, szybko znaleźliśmy się w szkole. Miałem nadzieję, że Caspair i Sayuri nie będą się na mnie gniewać – o ile w ogóle się gniewają – za incydent z moim bratem. Dzieciak uciąłby sobie rękę dla kogoś. Nie znoszę takiego zachowania. Wszystko bierze na siebie, i to on zawsze obrywa. A ja nawet nie mogę przemówić mu do rozsądku.
- Dobrze, więc gdzie zaczynamy? – spytał Caspair.
<Caspair? Sayuri?>
Oderwałem spojrzenie od brata i skupiłem się na Sayuri.
- Skoro ta opętana dziewczyna jest taka silna, czemu by miała ominąć akurat di Trevi'ch? - zakończyła i wróciła do barwienia się palcami. Miała rację. Jeśli dziewczyna była aż tak silna powinniśmy trzymać się razem.
- Muszę się z tobą zgodzić - powiedziałem, na co siedemnastolatka zareagowała krótkim śmiechem.
- Ależ oczywiście, di Trevi. Musisz.
- No - Caspair zatarł ręce. - To gdzie zaczy...
- Najpierw chciałbym odprowadzić Leona do domu.
Na słowo "dom", chłopiec wzdrygnął się i napiął mięśnie, a jego czarne oczy wypełniło przerażenie.
- Nie... zaczął, kręcąc energicznie głową.
- Spokojnie - położyłem dłoń na jego ramieniu. - Nie chodzi tu o dom Jeffa.
Po jakiś siedmiu minutach wyszliśmy ze szkoły i zaczęliśmy iść w kierunku miasteczka Basherville. Ja i Leo szliśmy na początku, a pozostała dwójka za nami. Czułem się niekomfortowo. Jakbym przewodził całą akcją. Uch. Dowodzenie to nie moja działka. I oby tak pozostało.
- Dobrze, Leo - zatrzymałem go kładąc rękę na piersi. Wyminąłem go i kucnąłem na przeciwko niego. - Nie mam siły na krzyki, kłótnie i kłamstwa - spojrzałem na swoje trampki, jak zwykle, kiedy przychodzi mi z kimś rozmawiać o tego typu sprawach. - Czym sprowokowałeś Jeffa?
Chłopak milczał. Oddychał płytko, jakbym miał mu zaraz wbić nóż w serce.
- Nic – powiedział, a ja na jego słowa ze rezygnacją oparłem czoło na wewnętrznej stronie dłoni.
- Leo, nie ma żadnego „nic”. Co zrobiłeś? – spytałem po raz kolejny, tyle ze tym razem twardziej.
- Pamiętasz – ściszył głos. – jak… pożyczyłeś portfel Jeffa?
Mruknąłem, kręcąc głową. Już wiedziałem, co zrobił. Bezmyślny dzieciak.
- Wziąłem to na siebie. No i może powiedziałem parę… nieprzyjemnych słów.
Wstałem i ze zmęczeniem zacząłem pocierać twarz dłońmi jak przy myciu. Nie mogłem w to uwierzyć. Nie musiał tego robić; sam poradziłbym sobie z naukowcem.
- Bogowie, Leo – odsłoniłem twarz i spojrzałem na niego. – Nieważne. Widzisz ten domek? – spytałem wskazując palcem na niewielki budynek pomalowany na biało. – Idź tam, byle szybko. Dziewczyna, czekoladowe włosy, jasne oczy, rozpoznasz.
Leo pożegnał się ze mną i bez marudzenia – co w jego przypadku zdarza się często – pobiegł we skazane miejsce. Gdy był już blisko odwróciłem się do reszty i przeprosiłem za zmarnowany czas. Pomijając krótkie wymiany zdań, szybko znaleźliśmy się w szkole. Miałem nadzieję, że Caspair i Sayuri nie będą się na mnie gniewać – o ile w ogóle się gniewają – za incydent z moim bratem. Dzieciak uciąłby sobie rękę dla kogoś. Nie znoszę takiego zachowania. Wszystko bierze na siebie, i to on zawsze obrywa. A ja nawet nie mogę przemówić mu do rozsądku.
- Dobrze, więc gdzie zaczynamy? – spytał Caspair.
<Caspair? Sayuri?>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz